piątek, 22 lutego 2013

O anatomii i "epizodzie puszczykowskim"

W ostatnich dwu tygodniach działo się dosyć sporo, w związku z czym czasu i chęci na pisanie bloga było niewiele, ale oto jestem z powrotem. I powiem szczerze kompletnie nie wiem od czego mam zacząć. Właściwie wszystko co chciałbym napisać wymagać będzie obszernego, wyjaśniającego wstępu i nie bardzo wiem jak się do tego zabrać. Niemniej jednak spróbuję, chociaż mogę się założyć, że za koślawą stylistykę i chaotyczny opis zdarzeń solidnie mi się oberwie. Zatem ad fontes!

W zeszłym roku po egzaminie z anatomii zostałem zmuszony do nagłego spowolnienia obrotów. Spowolnienia hmm... to nie najlepsze słowo, właściwie to wyhamowałem rozbijając się wręcz o ścianę. Spróbuj postawić się w mojej sytuacji Czytelniku. Anatomia wypełnia niemal wszystkie elementy otaczającej Cię czasoprzestrzeni. Ćwiczenia w prosektorium, potem jazda do domu i dalejże powtarzać materiał. Atlas anatomii służy Ci za poduszkę, podkładkę pod mysz i stolnicę. Jego kartki od ciągłego, gwałtownego przewracania, szarpania, pocierania brudnymi łapskami i nerwowego bazgrania po nich ołówkiem przypominają bardziej kawałki starych gazet niż kredową, błyszczącą świetność, którą były zaledwie półtorej roku temu. Omówienie dokładnego stanu podręcznika pominę, wspomnę tylko, że kiedy go kupowałem miał jeden tom, w tej chwili występuje w co najmniej siedmiu. Ostatni miesiąc przed egzaminem spędzasz na regularnych wizytach w prosektorium męcząc rozpadające się (ze względu na zużycie przez kolegów studentów) zwłoki. Wdychasz zapach formaliny, który nie dość, że podrażnia wszelkie śluzówki to jeszcze tak nieznośnie przypomina zapach świeżych pączków w cukierni. Nie zliczę godzin spędzonych na powtarzaniu półszeptem, jak mantrę, przebiegu kolejnych nerwów czaszkowych, tętnic, przyczepów mięśni, segmentów płuc, a ileż to wierszyków człowiek wymyślił żeby to zapamiętać, ileż historyjek. Moją ulubioną była bajeczka o żyle głównej dolnej, którą wymyśliliśmy wspólnie ze znajomymi podczas jednych zajęć. Kiedy teraz o tym myślę to chce mi się śmiać, ale przebieg pamiętam do dzisiaj. Potem przychodzi egzamin, stres jest niesamowity, no chyba że jesteś Gałą ( współlokator z akademika, którego podejście do życia jednocześnie mnie fascynuje i wkurwia i którego to podejścia czasami tak mu zazdroszczę) i w zasadzie wszystko Ci jedno czy zaliczysz tę kobyłę teraz, czy w wakacje. Półtorej godziny, 100 pytań testowych, potem dzień przerwy, jeśli zdałeś część teoretyczną czeka Cię egzamin praktyczny, oko w oko z asystentem. Czasami, jak ma się pecha to z profesorem, chociaż nie zadaje trudnych pytań to atmosferę grozy potrafi siać koncertowo. I wtedy kiedy ten cały pęd osiąga punkt kulminacyjny, kiedy przesiąknąłeś na dobre atmosferą Katedry Anatomii Prawidłowej, kiedy nie znasz już świata poza nią ( może trochę przesadzam, ale... lubię wyolbrzymiać) wszystko się kończy. Wychodzisz z prosektorium z tarczą. I co teraz? Co dalej? Nagle jest tyle wolnego czasu, z którym nie wiadomo za bardzo co robić. Przyznam się, że ja przeszedłem coś w rodzaju zespołu stresu pourazowego. W pierwszym tygodniu po egzaminie wyimprezowałem się za wszystkie czasy, wyspałem, najadłem ( pierwsze 3 semestry studiów pozbawiły mnie 10 kilogramów). Potem zaczął się kolejny semestr, a ja czułem się źle bo nie musiałem nic robić! Zapisałem się więc, razem z koleżanką z grupy Asią, do IFMSA - Międzynarodowego Stowarzyszenia Studentów Medycyny. Ogólnie jest to takie bagienko pełne kolesiostwa zawiązanego wokół atrakcyjnych ofert wyjazdów na praktyki zagraniczne. Żeby pomyślnie przejść rekrutację na takie praktyki trzeba zebrać odpowiednią ilość punktów przyznawanych za tak zwane "akcje" - pracę w ramach Stowarzyszenia. Ja wciągnąłem się w projekt organizujący pogadanki dla uczniów liceum, mające na celu poszerzenie ich świadomości zdrowotnej, szczególnie w zakresie profilaktyki czerniaka i szkodliwości palenia tytoniu. Dosyć szybko zauważyłem, że na szybki wyjazd to raczej szans nie mam, głównie dlatego, że do najbardziej interesownych osób nie należę, a i nagminne wciskanie swojej osoby w każdy możliwy kąt uważam za zbędne. Jako szeregowy członek stowarzyszenia będę więc jeszcze długo ciułać cenne punkty. Niemniej sama praca z licealistami bardzo mi się spodobała.

I dopiero teraz z czystym sumieniem mogę mówić o poniedziałku czwartego lutego. Całą ekipą pogadankowiczów zostaliśmy zaproszeni na gościnne występy w Puszczykowie. Dość dziwna lokalizacja bo w sumie zawsze zajęcia odbywały się na terenie Poznania, w którymś z zaprzyjaźnionych liceów. Ot 45 minut gadania, pokazywania slajdów, oczekiwania na grymasy obrzydzenia i ciche "ooooooh" kiedy rzutnik wyświetla co "ładniejsze", spowodowane czerniakiem narośla, wrzody czy inne dziury. Tym razem jednak mieliśmy spędzić w Puszczykowie aż 5 godzin!? Dlaczego? Odpowiedź brzmi: "Pani od śluzów".

W telegraficznym skrócie: "Panią od śluzów" nazywam kobietę, która współprowadziła fakultet z diagnostyki laboratoryjnej. Diagnostyka to w tym wypadku za dużo powiedziane. Sam temat badań laboratoryjnych i ich wykorzystania zajął profesorowi ( pomysłodawcy przedmiotu) zaledwie 1,5 godziny zajęć, pozostałych 13,5 dotyczyło tylko i wyłącznie naturalnych metod planowania rodziny i zgodnych z kościelnym nauczaniem metod kontroli i oceny płodności. Umierając z nudów i słuchając przesłodzonego tonu prowadzącej, która z iście fanatycznym zapałem opisywała wszelkie zalety naprotechnologii ledwie dotrwałem do końca fakultetu. Okazało się, że przyjdzie mi jeszcze raz mieć do czynienia z panią naprotechnolog, gdyż to ona właśnie zorganizowała pogadankę dla uczniów puszczykowskiego liceum. Umieściła nas ("swoje słoneczka") w sali apelowej liceum po czym stłoczyła w niej chyba 4 klasy. Szczęki (ściślej żuchwy) nam opadły, z tak dużą publicznością nie mieliśmy jeszcze nigdy do czynienia. Na szczęście razem z Asią stanowimy zgrany zespół i prelekcja przebiegła sprawnie, a uwaga z jaką słuchali nas uczniowie i ilość pytań które zadali bardzo miło nas zaskoczyła.

Po udanym występie w liceum musieliśmy jeszcze udać się do Bilbioteki Miejskiej w Puszczykowie, która jednocześnie służy miastu jako ośrodek kultury. Pojechaliśmy tam, ponieważ "Pani od śluzów" zorganizowała wielką kampanię promocyjną naszej akcji we wszystkich kościołach w Puszczykowie (sic!). Po takim wstępie trochę się zestresowaliśmy. Okazało się to niepotrzebne. Zamiast spodziewanych tłumów, naszej prelekcji przyszło wysłuchać jedynie 12 osób z czego 3 stanowili "Pani od śluzów", jej mąż (nazywany przezeń "mężyskiem" O_O) oraz dziennikarka z lokalnej gazety z aparatem(!). Narzekać za bardzo nie mogę. W nagrodę dostaliśmy mały koszyk pełen cukierków czekoladowych i darmowy, domowy obiad w domu organizatorki. W gruncie rzeczy warto było zagryźć zęby i puszczać mimo uszu natchnione uwagi na temat "silnego lobby w kierunku in vitro na naszej uczelni", zjadłem całkiem dobry posiłek i miałem co ze sobą zrobić w poniedziałkowe popołudnie no i ponoć pojawiłem się w gazecie...